To chyba pierwszy mój prawdziwy wpis na tej stronie, jak i pierwsze co prawdziwe kiedykolwiek gdziekolwiek komukolwiek przekazałem. Długo o tym spotkaniu nie mówiłem, znaczy mówiłem ale tak jakbym tego nie ogarniał, bo nawet nie miałem pojęcia czym ono było. Słuchałem po różnych kościołach i nagraniach wiele tzw. świadectw lecz takiego jak moje nie spotkałem.. tak naprawdę nawet do końca sobie, nie zdawałem sprawy, że ta jedna chwila, ta jedna chwila spotkania z Bogiem aż tak odmieniła moje życie.

Opowiadałem już o tym spotkaniu kilku wierzącym osobom, jednak mało kto mi to umiał wyjaśnić i ogarnąć, religia szuka około tego Boga, jednak spotkanie go rozbraja religie…i wszystko inne… Zostałem z tym sam, sam to musiałem ogarniać… dopiero niedawno dowiedziałem się, że ktoś też tak dawno temu opisywał spotkania z Bogiem… i przypuszczenia miał, że jest właśnie tak. Odważyłem się tym samym mówić o tym otwarcie.

Nie zadział się żaden cud, nie było żadnych fajerwerków, nie było żadnego uzdrowienia, żadnego zmartwychwstania, żadnego dna z którego by mnie trzeba było podnosić (choć tak naprawdę było piekło).. a mimo wszystko spotkałem Boga. I wiem, że to jest Bóg Jedyny, i nie ma żadnego poza nim.

A było to tak…

Przez wiele lat szukałem jakiegoś sensu w życiu, odnajdywałem go i gubiłem… Sięgałem po co się tylko dało, zawsze chciałem być przy tym 'dobrym’, 'uczynnym’ człowiekiem. Dużo by o tym opowiadać, ale czasem wręcz niektórzy na mnie 'kosmita’, mówili bo miałem coś dziwnego w sobie, czego nie rozumiałem, zawsze chciałem być ten dobry i uczynny, nie za bardzo rozumiejąc zasady 'świata’, 'rynku’ itd. (żeby to ogarnąć wylądowałem na akademii ekonomicznej ale to niewiele dało). I nawet mimo, że tych zasad nie ogarniałem, jakoś sobie tam radziłem w życiu, choć nie zawsze łatwo było. Bycie dobrym i uczynnym nie zawsze daje dobre rezultaty po prostu… czasem, a nawet często to po prostu wychodzi niezłe bagno…. wiele osób zapewne skrzywdziłem tą swoją dobrocią i miłością, proszę w tym miejscu o wybaczenie.

W każdym razie jako ten 'kosmita’, totalnie nie ogarniałem jak ktoś może odnaleźć sens życia, generalnie wszystko po kolei wydawało mi się być bez sensu.  Poszukiwania sensu życia, zawiodły mnie praktycznie wszędzie, ale wszystko okazywało się być bezsensem, patologią lub tez czymś co mija, jakąś tymczasową ludzką fanaberią.  Rzucę tak tylko hasłami, w każdym razie w planach było że zostanę naukowcem (nauka okazała się być utopią, historia mówi sama za siebie), potem planowałem biznesy (sens znalazłem w dochodzie pasywnym żyłem tak kilka lat, mając ogrom czasu na rozważania i inne sprawy bo mało pracowałem, a zarabiałem). Sensu duchowego szukałem we wschodzie, na zachodzie, w górze i w dole, jak i też w swoim ciele (medytacje, tai-chi), czy też w swoich dłoniach w postaci reiki, wszystko jednak bez sensu.  Sensu bytowego szukałem zaś w rodzinie… i społeczeństwie, organizacjach społecznych…. chciałem się od kogoś nauczyć jak żyć, jednak jakby kto nie pięknie o życiu gadał, tak zachowywał się zawsze inaczej. Mógłbym całą książkę o tych poszukiwaniach napisać, w każdym razie wszystko okazywało się być bez sensu… i tak umieramy. Czy w pierwszym, czy też którymś z kolei wcieleniu/pokoleniu genetycznym/ideowym itd. jakiś koniec bytowania jest zgotowany i jaki w tym sens?

Wtedy poznałem moją obecną żonę, była mega 'wierną’ i 'obligatoryjną’ katoliczką, siłą rzeczy zacząłem się tym trochę interesować więcej, też rzecz jasna byłem katolikiem, jednak ona jakoś więcej 'wierzyła’, a w zasadzie miała więcej 'lęku’ przed Bogiem i była bardziej posłuszna zasadom katolickim. Jakoś tak zacząłem się tym Bogiem jakoś bardziej interesować…. Było po drodze jeszcze wiele epizodów (to na dłuższą pogawędkę), ale oszczędzę wam czasu.  Jakoś tak na logikę i na wszystkie znaki na niebie i na ziemi, wyszło mi że to chrześcijański musi być prawdziwy Bóg i że wie on coś więcej na temat sensu życia.   Bóg który przedstawia się jako…. Bóg Miłości? Bóg który przedstawia się jako Jezus Chrystus…. i jednocześnie jako Bóg przed którym moja narzeczona lęka się okrutnie, i przez którego żyje w ogromnym napięciu.

To był czas gdy zacząłem Bogu zadawać najtrudniejsze pytania, krzyczałem sobie wtedy i miałem pretensje o ten świat, czemu tyle zła, jak on może nas zastawiać i trzymać w tak okrutnym świecie itd, a jedno z nich, z tych pytań brzmiało mniej więcej tak: Dlaczego przy miłości się umiera, dlaczego ludzie ginęli dotykając arki przymierza, dlaczego zginęli Ananiasz i Safira? Pytań było więcej, sami wiecie ile zabijania jest w biblii w imieniu Boga… jest o co pytać – na wszystkie otrzymałem odpowiedź, więcej nie pytam…  Nie wiem jak to opisać, bo tego się nie da tak po prostu przekazać. Bóg do mnie przyszedł, prawdziwy Bóg Jedyny, Bóg stworzyciel – spotkałem Go! Nie mogłem go jednak zobaczyć… To spotkanie było dla mnie tak traumatyczne, że wolałem o nim zapomnieć, lecz nie mogłem, cały czas mam je w pamięci i od momentu tego spotkania całe moje życie jest inne, nie umiem już żyć 'po ludzku’, nie umiem się odnaleźć w rzeczywistości mnie otaczającej bo jest pozorna. Jedyna rzeczywistością w moim życiu, do tamtego czasu było to spotkanie….

Wyglądało to tak, modliłem się, pytałem Boga cały czas o to jak jego obecność mogła zabijać, jak to możliwe że obecność Boga który nazywa siebie 'miłością’ zabija. W pewnym momencie zacząłem czuć tą obecność, ogarnęło mnie niesamowite przeczucie że nie jestem sam, że jest obok mnie 'Bóg’ – widzialny – niewidzialny twór o nazwie miłość, nie widzę jej, ale mam pełną świadomość, że mam być na jej miłości/jego Boga podobieństwo. Nie widzę jej natomiast bo nie jestem w stanie, jej zobaczyć bo nie ma we mnie miłości. W tym momencie wyświetliło mi się w głowie całe moje życie, lecz nie były to złe uczynki jakie uczyniłem, były to wszystkie dobre uczynki, wszystko co w moim życiu myślałem (byłem święcie przekonany) że robię z miłości do innych ludzi i tak po prostu z tego że jestem dobrym człowiekiem. Za każdą rzeczą, którą myślałem że jest czyniona z miłości, wyświetliła się 'nic wspomnień’, która doprowadziła mnie do takiego uczynku. Okazało się, że nic tak w zasadzie nie robiłem z miłości, wszystko co myślałem że jest miłością było moją próbą 'odpracowania’ sumienia, czy też czegoś podobnego.

Było to tak jakbym stał przed lustrem, tego z czego jestem zrobiony, a w tym lustrze nie zobaczyłem odbicia, bo nie reprezentowałem niczego co w tym lustrze się odbija. W lustrze Boga (miłości) była pustka…. z mojego odbicia. Potem znalazłem w biblii, że mamy przeglądać się w słowie Bożym… tak to właśnie wyglądało, jakbym się przeglądał… ale siebie w tym słowie nie znalazłem.

Nabrałem wtedy ogromnej świadomości, że jest przy mnie Bóg stworzyciel – miłość, i że jestem tu ja, stworzony na jego podobieństwo, ale tej miłości we mnie nie ma. Jestem stworzony z miłości, do miłości, ale tej miłości we mnie nie ma… Chęć zapadnięcia się pod ziemię – to jedyne co miałem wtedy ochotę zrobić, po uświadomieniu sobie, że nie ma we mnie miłości – mimo totalnego przekonania, że jednak jestem jakimś tam dobrym, poczciwym człowiekiem. Nagromadził się we mnie ogromny smutek, ogromy żal do samego siebie, ogromna samoocena, coś jak samosąd- odmówiłem zbliżenia się do Boga, jedyne co chciałem zrobić to zapaść się pod ziemię, umrzeć natychmiast, zniknąć. Była przede mną w pełni akceptująca miłość, na którą mam być podobieństwo… a we mnie jej nie ma… i mało tego… nie potrafię jej zaakceptować – nie potrafię zrozumieć/pojąć jak można mieć, aż tak dużo miłości jak Bóg. Stąd jedyny wybór jaki wtedy miałem to zapadnięcie się pod ziemię… wiem że ten wybór wydaje się na ludzki rozum nie zrozumiały ale zaufajcie mi, on taki jest.  To jest sąd Boga, sąd słowa Bożego, sąd który zrzucimy sami na siebie, spotykając Boga, przynajmniej ja tak to rozumiem. Szybko zrozumiałem co znaczą słowa ’Boga nikt nigdy nie widział’

Wtedy też ujrzałem odpowiedzi na wszystkie dręczące mnie pytania… są one takie, że nie chcemy ich znać, bo jak się je pozna to nie da się żyć już normalnie. Ja już nie umiem żyć normalnie.  Bóg nie przychodzi na ziemię, nie objawia się nie dlatego, że nie chce, ale dlatego że byśmy pouciekali… tylko problem bo nie mamy gdzie, byśmy pozabijali siebie nawzajem, czy też pozapadali się pod ziemię… stąd te całe opisy w apokalipsach, to nic innego jak zostawienie nas samych sobie, przy zbliżającej się jego obecności. Tylko nie, że On nas chce zostawić samych sobie… my chcemy go oddalić, bo twierdzimy że tak lepiej, on nam wierzy i się oddala – tak właśnie… miłość wszystkiemu wierzy (1 Kor 13).! Wierzy nam nawet wtedy gdy mówimy że chcemy mieć inną drogę do zbawienia niż Jezus Chrystus.. i się oddala, ze smutkiem ale ufa nam i się oddala…. a my sobie wtedy robimy piekło na ziemi.

Zostałem wtedy z jednym wielkim  płaczem , rozpaczą, akceptacją mnie,  nadzieją i obrazem miłości Boga. Wiedziałem też,  że spotkam jeszcze Boga, wtedy muszę być już przygotowany. Wiedziałem też, że czynienie 'dobrych uczynków’ mnie już na to spotkanie nie przygotuje, bo ja nie wiem tak naprawdę co jest dobrym uczynkiem… przez prawie 30 lat życia  nie zrobiłem ani jednego, który byłby z miłości!

Wtedy zapragnąłem czegoś, później zrozumiałem że to chodzi o to by być zbawiony… zrozumiałem ze jedną drogą do Boga jest umrzeć, tak by być wiecznie czyli umrzeć w wodzie poprzez chrzest i ożywić się w Jezusie Chrystusie. Zapragnąłem chrztu, miałem niby chrzest po katolicku, ale jak widać miałem z nim problem nie dawał mi zbawienia, nie dawał mi przystępu do Boga… Nie umiałem się modlić do Jezusa 'per’  Panie… moje modlitwy wcześniejsze były kierowane raczej do Boga, a na ludzi którzy modlili się tekstem 'mój Panie, Panie Jezu’ patrzyłem jak na świrów religijnych. Po tym spotkaniu wiedziałem, choć nie umiałem tedy tego wypowiedzieć i ogarnąć, ale wiedziałem że muszę mieć jakąś drogę do Boga, bo sam przy jego obecności się 'zapadnę’ pod ziemię… Nie do końca rozumiałem co ten Jezus zrobił – religia i ogrom nauczań to strasznie zaślepienie, zajmujemy się pierdołami a nie konkretem – a ten konkret tak naprawdę wystarcza, i pytałem Boga żeby mi wytłumaczył. Wtedy jadąc na rowerze miałem pewnego dnia wizję, pokazał mi się obraz że zaraz zginę, że wpadnę rowerem pod ciężarówkę, ta wizja jednak skończyła się tym że stoję obok, a pod ciężarówką leżał Jezus… wtedy zrozumiałem że na tym krzyżu to on umarł za mnie.

Moje życie jakkolwiek by nie wyglądało doprowadzi mnie do śmierci, a nawet jeśli dusza ma być nieśmiertelna to przy Boga obecności- która kiedyś nastąpi w pełni – będzie pragnęła zapaść się pod ziemię… Jedynym danym nam rozwiązaniem jest pogodzenie się z tym, że ukrzyżowaliśmy, przyczyniliśmy się do zabicie Boga tu na ziemii. Boga który zrezygnował ze wszystkich 'swoich’ przywilejów Boga, na rzecz najdoskonalszych przywilejów jakie nam dał ziemi… których nie potrafimy docenić, wykorzystując je w innych celach niż miłość…

Uwierzyłem wtedy, w Jezusa Chrystusa Syna Bożego ,który umarł za mnie… wiedziałem że chcę chrzest, ale nie do końca wiedziałem jak to zrobić by mnie nie 'zapisali’ do jakiejś instytucji i zamiast chrztu nie wpakowali 'czegoś swojego’, już raz za dziecka mnie tak tymi swoimi najszczerszymi chęciami z miłości wpakowali mnie w chrzest. Ciężko było coś znaleźć, bo nawet w kościołach tych bardziej ewangelicznych ciężko było bez rozmowy, bez jakiś kursów itd. których unikałem jak ognia bo wiedziałem czego chce, i wiedziałem że chce tak jak Etiopczyk – mamy wodę i nie mamy przeszkód, skoro wierzę. Miałem wewnętrzne poczucie że cokolwiek stanie pomiędzy mną a Bogiem będzie to nie na miejscu. Bo przy kolejnym spotkaniu z Bogiem, będę z nim i tylko z nim, nie będzie koło mnie żadnej instytucji, żadnej książki (nawet biblii), żadnego kursu, ani też tej osoby która mnie chrzciła, będę ja, Bóg i Jezus (słowo Boże) który jest drogą do niego.  W każdym razie, znalazłem jak to nazywam, 'zgraję’  chrześcijan odszczepieńców, którzy o nic nie pytali (zgraja ze strony chrzescijany.pl – odwyk.com), i wziąłem chrzest w potoku, trzeba było na niego jechać dosyć daleko, ale było to dla mnie ogromnie ważne. Tak jak wcześniej szukałem sensu życia, tak wiedziałem, że nie wiem do końca co chrzest daje, ale wiedziałem że ten sens tam jest, jakaś droga do niego.

Podczas chrztu nic nie poczułem, było zimno i byłem mokry. Wracając jednak do domu, późną nocą wsiadając zmęczonym za kierownicą, pomodliłem się tymi słowami ’Panie Jezu prowadź’, był to dla mnie szok. Na wszelki wypadek powtórzyłem ’Panie Jezu prowadź’. Pierwszy raz świadomie w życiu pomodliłem się do Jezusa słowami per 'Pan’. Nie że wcześniej nie próbowałem… wcześniej po prostu mi nie wychodziło, w tym jednak momencie wiedziałem, że to było prawdziwe.  Od Tamtej pory Pan Jezus zaczął prowadzić, począwszy od przyziemny rzeczy, butla z gazem która zwykle starczyła na ok 280 km, tym razem nie wyczerpała się nawet przy 360 km. W nocy miedzy Kielcami a Krakowem, okazało się ze praktycznie wszystkie stacje są zamknięte, albo mają awarię albo coś w tym stylu, po zjechaniu na którąś z kolei stacje przestałem zjeżdżać, bo tej nocy żadna nie działała, a nam się gaz rozmnożył… Taki był początek tego prowadzenia! Później było już tego więcej…

Później znalazłem w biblii te opisy, o tym że chrzest to zanurzenie się w śmierci Jezusa, po to by wstać i żyć. Tak właśnie zadziało się u mnie, już wiedziałem, że jak spotkam Boga to już nie muszę się oddzielać, nie muszę się zapadać pod ziemię, bo Jezus tam wszedł za mnie, zapadł się za mnie. Jeszcze do końca nie pojąłem jaka to miłość… Później miałem kolejne odkrycia, jak choćby to że ta Boże obecność chce zamieszkać we mnie w postaci Ducha Świętego, ale to na dalsze części….

W każdym razie sens życia znalazłem, Bóg który daje (obiecuje) nieskończone życie tu na odnowionej ziemi ma jakąkolwiek racje bytu by nadać życiu sens. A ta jego miłość, która mnie zaakceptowała, której się uczę jest dostępna tylko przez Jezusa Chrystusa i jest naprawdę sensowna, nadaje sens temu życiu, taki jak nic innego.

Świat jest oszołomiony tym szukaniem sensu, choć nie wszyscy sobie zdają z tego sprawę, te wszystkie pasje, biznesy, majątki,  stowarzyszenia, narody, organizacje, tworzenie systemów, religii, walka z nimi, wojny, ucieczki w marzenia, cele, podróże, inne hobby czy też religijne gonitwy za mocą, proroctwami, cudami itd. to nic innego jak właśnie te poszukiwania… sensu… ale to umiera, sens zostanie tylko jeden, taki jak w 13 rozdziale listu do Koryntian… A nawet więcej jak taki, bo przyjdzie czas gdy poznamy tak jak jesteśmy poznani, a jesteśmy poznani w pełnej miłości.