Na zdjęciu powyżej mazury 2007 biały szkwał uderzy za kilka minut (12 ofiar śmiertelnych), wszyscy jeszcze pływają na podwójnym żaglu z racji słabego wiatru, który się szybko wzmaga.

Tymczasem nasze wakacje zaczęły się około 2 godziny wcześniej…

Właśnie wypożyczyliśmy żaglówkę i wypływamy by rozpocząć tydzień wakacji na mazurach, taki relaks zanim oddamy prace magisterskie. Kiedyś już pływałem jak byłem mały, więc mniej więcej wiedziałem jak łódka działa. Z resztą nie musiałem, bo Asia, miała świeżo zrobione papiery sternika i ona tu kapitanowała, a wszystkiego o łódce mieliśmy się jakoś w wolnym czasie nauczyć, raczej nie pierwszego dnia. W każdym razie jakimś cudem udało nam się włożyć żagiel na maszt i można zacząć upragniony odpoczynek.

Jest upalnie, ale bez słońca, praktycznie bez wiatru… można rzec flauta… Siedzimy, rozmawiamy, ktoś sączy powoli piwo, łódki praktycznie stoją na jeziorze, uporczywie próbując złapać jakikolwiek wiatr. Powoli zbliża się jakieś odrobinę ciemniejsze niebo, bez piorunów, wygląda na na jakąś nadchodzącą mżawkę w upalny dzień, jak to czasem bywa. Ale w zasadzie z daleka niewiele się różni od chmur, które cały czas wiszą na niebie.

Nagle – dosłownie w kilka minut, wszystko przyspieszyło, łódki zaczęły spływać z jeziora, stwierdziliśmy że też pokierujemy się w stronę brzegu. Delikatnie zatem próbujemy, coś Asia zdziałać żaglem, jednak wiatru nadal nie ma, jedynie coraz ciemniej. Popatrzyliśmy dookoła i odkryliśmy, że wszyscy mają dookoła złożone żagle i spływają w stronę brzegów na maleńkich silniczkach. Silniczki te dołączone są do żaglówek i ze względu na małą moc służą raczej do manewrów portowych, przepływania przez kanały niż do poruszania się po jeziorze, ale w razie potrzeby i tak można się poruszać. Postanowiliśmy że składamy żagiel i uruchamiamy silnik tak jak cała reszta. Ktoś zaczął szukać kapoków tak na wszelki wypadek (nie wiemy nawet gdzie są… schowane gdzieś po skrytkach), moim zadaniem było uruchomienie silniczka, Asia stała przy sterze, reszta miała za zadanie złożyć żagiel.

Próba uruchomienia silniczka żaglówki udała się, jednak ten za moment zgasł, okazało się że nie ma w nim paliwa… Żagla nie daje się złożyć, wszyscy nagle zapomnieli jak się to robi, nikt nie wie którą linkę pociągnąć, którą odwiązać niby to proste jak konstrukcja cepa jednak nikt z nas nie ma pojęcia jak to się robi.

No i przyszedł wiatr a my nadal na środku jeziora z pełnym żaglem… zaczęło wiać tak silnie, że szczyt masztu z żaglem zaczął dotykać powierzchni wody leżąc na niej. Siedząc po drugiej stronie wyszedłem na brzeg łódki i siedząc robiłem balast w drugą stronę – widziałem kiedyś coś takiego na filmie z jakiś regat sportowych… (szkoda tylko że nie miałem kapoka jak na tych filmach i że łódka nie była do tego przystosowana musiałem sie prześlizgać pomiędzy olinowanie… co wiązało się z utrudnionym powrotem w razie zmiany kierunku nachyłu, a co z tym idzie wpadnięciem raczej do wody, z drugiej zaś strony brak kapoka pozwolił mi się swobodnie poruszać pomiędzy linkami…). Pierwszy raz wtedy widziałem jak wygląda dno łódki… i mimo że wiedziałem że było to niebezpieczne, wystarczy fala, czy też obrócenie łódki i wpadnę do wody to jednak innego wyjścia nie widziałem. Bo i tak nie miałem się gdzie skryć, widząc resztę praktycznie wypadającą z burty łódki, która zaraz może się wywrócić.

Pierwszy wiatr nas nie wywrócił, trochę już było lepiej przechył się zmniejszył, ja wróciłem do próby nalania do silniczka benzyny, co było dosyć trudne gdyż benzyna ze względu na silny wiatr znikała w powietrzu, reszta wróciła do swoich wyznań próbując nie wypaść łódki. Po jakimś czasie przypomnieliśmy sobie jak składa się żagiel – jeśli tak można nazwać paniczne odwiązanie wszystkich możliwych linek i wspinanie się po żaglu by go ściągnąć w dół, a silniczek udało się uruchomić (benzynę przelewałem z baniaka do kubka, z kubka do zbiornika – co zmniejszało straty spowodowane silnym wiatrem). Jak tylko udało się to zrobić okazało się że stoimy już bezpiecznie na mieliźnie, Asia przy sterze zrobiła swoje. Zabezpieczyliśmy łódkę weszliśmy do środka, bo deszcz jeszcze był spory, pijemy spokojnie ciepłą herbatkę.

Jak się wszystko uspokoiło, wyszliśmy na zewnątrz… widok był okropny…. Pierwszy raz widziałem pływające do góry nogami wywrócone kadłubki łódek na jeziorze. Dopiero wtedy dotarła do nas powaga sytuacji, a przynajmniej do mnie… w tym czasie dopłynęli do nas trochę bardziej doświadczeni znajomi, którzy podczas tego białego szkwału ratowali rodzinę z wywróconej łódki.

Ich historia była z kolei inna, z racji doświadczenia szybko złożyli żagiel uruchomili silniczek, i zobaczyli następnie wywrócona łódkę na której siedziała jedna osoba, a druga pływała koło łódki. Był to ojciec który nurkował po córkę uwięzioną w kajucie wywróconej łódki. Jak tylko ich wydobyli, pierwszą reakcją była próba odebrania steru naszemu koledze przez ojca rozbitka. Który chciał to wręcz zrobić siłą, zapewne twierdząc że lepiej będzie potrafił kierować łódką… mimo że swoją przed chwilą wywrócił.

Można rzec wakacyjna przygoda… W praktyce jednak nic co się nam przydarza w życiu nie pozostaje bez znaczenia, dla mnie to wydarzenie wpływa na mnie do dziś…

Podobno niektórzy Izraelici bacznie analizowali co się dzieje z każdym dzieckiem już od poczęcia, a nawet jeszcze przed poczęciem. Wszystko to traktowali jako pewnego rodzaju proroctwo na życie dziecka. Dobrze to widać w opisach narodzin Jana Chrzciciela i Jezusa Chrystusa… Racjonalnie można by się zastanawiać nad tym czy to nie przypadkiem myślenie magiczno – życzeniowe przyglądać się narodzinom dzieci i wnioskować jaka będzie ich przyszłość. Racjonalizm jednak prędzej czy później kończy się na psychologii, a następnie na psychoanalizie, która z kolei w niektórych nurtach doszła to tego samego wniosku co Izraelici, analizując co się dzieje z dzieckiem jeszcze nawet przed poczęciem.

Nauczyłem się w życiu jednego – nic co się nam przydarza nie pozostaje bez znaczenia, a im bardziej temu zaprzeczamy tym bardziej dane wydarzenie ma dla nas znaczenie. I przyjąłem to jako pewnego rodzaju aksjomat… życia na ziemi. Jakie znaczenie ma więc ta przygoda dla mnie?

Nikt nas nie ostrzegał!

Zdjęcie wykonane około 1 godziny przed białym szkwałem.

Zaraz po tym wydarzeniu zdecydowano się na mazurach wprowadzić jakiś system ostrzegania. Nas jednak teoretycznie nikt nie ostrzegał, biały szkwał był dla nas nagłym wydarzeniem, mimo że przechodził on z jeziora na jezioro, i w zasadzie w momencie gdy wypływaliśmy zbierał żniwo kilka jezior wcześniej….nikt o niczym nie wiedział…

Ale ja będąc szczery sam ze sobą nie mogę powiedzieć że nie byłem ostrzegany. Pogoda była cały dzień niczym – cisza przed burzą. Nie było żadnego piorunu, jednak nie można powiedzieć że nie było ostrzeżenia, ogromna wilgotność powietrza, ciemne chmury utrzymujące się od kilku godzin jeszcze zanim wypłynęliśmy – ostrzegały nas praktycznie cały czas. Pogoda była tak spokojna, że wątpię nawet jeśli byłoby ostrzeżenie że wszyscy by posłuchali… Mowa o tym, że przyjdzie silny wiatr i fale wywracające łódki, w momencie gdy nie ma praktycznie wogóle wiatru a pogoda jest bardzo spokojna, byłaby trochę nie na miejscu…

Gdybym miał tam stać i mówić ludziom że za godzinę przyjdzie wiatr wywracający łódki – czułbym się jak wariat! A jednak wiatr taki przyszedł.

Dziś rozumiem lepiej to co się działo w historiach biblijnych… Noe budował swoją arkę przez około 100 lat, nie było wtedy oceanów ani innych wielkich zalewów, arka była olbrzymia i nie mogła zostać niezauważona. Czas budowy był bardzo długi by reszta mogła się o tym dowiedzieć, inni jednak nie wpadli na budowę choćby małej łódki dla siebie… a nie wierzę że nie byli ostrzegani…

Dziś mamy czas kiedy praktycznie coraz więcej proroctw biblijnych okazuje się być już spełnionych, mowa o powtórnym przyjściu Chrystusa jest na ustach coraz większej ilości osób. Wypełniają się proroctwa biblijne, które wcześniej były praktycznie niewykonalne dzień ten nadchodzi, wszyscy są ostrzegani… są nawet Ci wariaci co stają na rogach ulic i mówią o tym głośno…

Po tym jak w 1948 powstał Izrael, ciężko jeszcze mieć nawet racjonalne wątpliwości w inne proroctwa. A takich przepowiedni jak ponowne zebranie Izraelitów jest znacznie więcej i coraz mniej zostaje do spełnienia, coraz więcej jest spełnionych. A to wszystko świadczy tylko o jednym, ten dzień nadchodzi i zapewne choćbyśmy usłyszeli o wojnach i trzęsieniach ziemi – to tak czy inaczej znajdą się tacy co będą mówić że nie zostali ostrzeżeni, tak jak było na jeziorach…

Swoja drogą są to bardzo ciekawe słowa Jezusa:

(6): Usłyszycie też o wojnach i pogłoski o wojnach. Uważajcie, abyście się nie trwożyli. Wszystko to bowiem musi się stać, ale to jeszcze nie koniec. [Uwspółcześniona Biblia Gdańska, Mt 24]

Jezus nie powiedział w tych słowach że będą wojny, ale że będziemy słyszeć o wojnach i że będą pogłoski o wojnach. Dziś cały czas słyszymy o wojnach z terroryzmem, i cały czas są o tym pogłoski, są też ciągłe straszenia wojnami. Terroryzm jako taki, który można nazwać wojną wręcz powszechną o której słyszy się pogłoski które mogą trwożyć, nie miał do czasu rozwinięcia się komunikacji i mass mediów takiej siły. Były akty terrorystyczne, ale nigdy na skalę światowych pogłosek o wojnach z terrorystami. Nigdy aż do naszych czasów nie działo się to na skalę tego, aby każdy do kogo skierowane są te słowa miał się trwożyć.

Czym jest słuchanie o wojnach i pogłoski o wojnach jak nie słuchaniem o wojnach z terroryzmem, czy też o wojnach na ulicach miast z imigrantami? Niby wojna, niby wojny a jednak ich nie widać, a jedynie o nich słychać i pogłoski które mają trwożyć krążą…

Czy kiedykolwiek wcześniej bez masowej komunikacji było możliwe słuchanie pogłosek o wojnach, a jednocześnie brak możliwości ich ujrzenia? Rzecz jasna wojny mają być jako następny etap, ale jak na moje oko żyjemy w czasie gdy to zdanie powyżej się wypełnia…

(7): Powstanie bowiem naród przeciwko narodowi i królestwo przeciwko królestwu i będzie głód, zaraza i trzęsienia ziemi miejscami. (8): Lecz to wszystko jest początkiem boleści. [Uwspółcześniona Biblia Gdańska, Mt 24]

Jak przetrwać?

+ biały szkwał

+ środek jeziora

+ brak silniczka

+ dla załogi obsługa łódki to czarna magia

+ rozłożony pełny żagiel, którego nie umiemy złożyć

+ brak kapoków (potem okazało się że były w skrytce na której siedzieliśmy)

+ doświadczenie sternika, niewielkie

= przeżyć i nie wywrócić łódki

To że nasza łódka podczas białego szkwału nie została wywrócona, graniczy z cudem. Jak później analizowałem sytuację doszedłem do wniosku że nie wywróciliśmy się w zasadzie tylko dlatego, że nie umieliśmy złożyć żagla . Pierwszy wiatr nas nie wywrócił, zamiast tego nas rozpędził i to do dosyć sporej prędkości, a co z tym idzie nabraliśmy prędkości i nasza prędkość względem wiatru była znacznie mniejsza niż łódek płynących na silniczku. Jak się płynie z wiatrem to jest on dla obiektu poruszającego się w tą sama stronę znacznie słabszy, niż w sytuacji gdy wiatr wieje na obiekt praktycznie stojący w miejscu. A co z tym idzie nie był dla nas na tyle silny by nas wywrócić, a poza tym łódka dzięki żaglowi i zdolności naszej Asi – kapitana trzymała w zasadzie swój stały kąt i prędkość, a co z tym idzie skakaliśmy po fali, a nie chwialiśmy się z falą, co byśmy zapewny czynili bez żagla.

Nie dało się jednak tego zaplanować nie wiedząc co się będzie działo, gdyby znać fakt że pierwszy wiatr nas nie wywróci, gdyby wiedzieć że wiatr będzie wiał w miarę jednorodnie w jedną stronę, rozwiązanie pozostania na żaglu (choćby częściowym) byłoby bardzo racjonalne. Jednak praktycznie żaden doświadczony żeglarz nie podjął takiej decyzji…. nikt nie znał przyszłości. My jednak zgłupieliśmy… i zapomnieliśmy jak się składa żagiel. Ostatecznie po panicznym rozwiązaniu wszystkich możliwych linek na łódce złożył go kolega gdy już staliśmy na mieliźnie, po prostu wspinając się na niego i ciągnąc go w dół własnym ciężarem.

W momencie kiedy to się działo nie wiedziałem, że będzie to lekcja dla mnie jak poruszać się za głosem Ducha Świętego, a takową się stała. Dziękuję Bogu, że na ten moment dostaliśmy zaćmienia umysłu i dosłownie zgłupieliśmy i nie złożyliśmy żagla. Byśmy raczej napewno szybko wylądowali do góry dnem, gdyby w tym czasie ktoś z nas wykazał się ludzką mądrością. Jak sobie to jakiś czas temu uświadomiłem, że mógłbym być na tamtym świecie gdybym wykorzystał w tamtym czasie szare komórki znacznie spokorniałem i moja modlitwa brzmi: Boże spraw mnie głupim na ludzkie mądrości, a mądrym na Twoje.

Potem odkryłem że to była dosyć mądra decyzja – jak wyczytałem że Salomon też się o coś takiego modlił. W każdym razie wiem jedno jak Duch Święty zawieje robię wszystko by złapać ten wiatr… później to już wszystko płynie gładko, choćby po największej fali.

Pytanie tylko jak złapać ten wiatr… Salomon może i mądrość miał, ale wykonanie nie w każdej sytuacji mu wychodziło…

Czy pozwolę siebie uratować?

Kolega sterujący drugą łódką wraz ze swoją załogą miał trochę więcej doświadczenia i zacięcie żeglarskie, dał więc radę uchronić i swoją łódkę jak i uratować rozbitków. Sytuacja, która się zadziała w momencie gdy kapitan rozbitek wchodzi na łódź która go ratuje i pierwsze co robi to próbuje przejąć ster, wydaje się być jednak dosyć absurdalna. A jednak miała miejsce.

 

Może starszy i teoretycznie w związku z wiekiem i stażem żeglarskim bardziej doświadczony, ale coś tu jednak nie gra… Przecież przed chwilą swoją łódkę wywrócił, a teraz nagle na zupełnie innej łodzi, z innymi warunkami technicznymi których nie zna, nie ma zamiaru wywrócić kolejnej? Ta i inne sytuacje jakie doświadczyłem w życiu, uświadomiły mi jedno, im bardziej budujemy swoje doświadczenie, im bardziej budujemy swoją wiedzę w jakimś temacie tym bardziej jesteśmy pewni o swojej słuszności, nieomylności i umiejętności. Ten ojciec rodziny nie zauważył nawet, że zdolności młodego chłopaka najprawdopodobniej uratowały mu i jego rodzinie życie. Ważniejsze dla niego było to by mieć pod kontrolą to co się dzieję, ważniejsze dla niego było to by móc sterować kolejną łódką…

 

Na szczęście przewaga liczebna i jakaś drobna argumentacja słowna osób na łodzi nie pozwoliła mu na odebranie steru.

 

Zobaczyłem w tym swoją przyszłość…. to jest chore, przyszłość w pewności siebie – całe moje dotychczasowe życie, szkoła, nowy biznes, polega na budowaniu pewności siebie, w budowaniu jakiegoś postrzegania świata dookoła jako stabilnego, w budowaniu jakiegoś zaplecza które daje bezpieczeństwo. Ja właśnie kończe studia, a dziś widzę że one tak naprawdę nic nie dają – tylko iluzję wobec czegoś takiego jak zwykły sztorm na małym mazurskim jeziorze.  Przecież ja już mam zapędy by wszystko wiedzieć lepiej, przecież ja już wiem wszystko lepiej, ja już mam zapędy do gromadzenia… a co dopiero jak będę starszy… Czy też tak oślepnę – by nawet w momencie gdy ktoś ratuje mi i mojej rodzinie życie, chcieć mu nadal odebrać władzę?

 

Gdy zacząłem szukać Boga Jezusa Chrystusa, poddałem się. Stwierdziłem że pierwszy raz w życiu będę głupszy, nie chcę być mądrzejszy, zachowam się inaczej niż ten ojciec rodziny i podejdę z pokorą do kogoś kto chce mnie ratować. Stwierdziłem, że pierwszy raz w życiu oddam komuś ‘pałeczkę’ bycia mądrzejszym. Pamiętam otwierałem biblię, a zaraz natychmiast jakieś opracowanie słów które są tam napisane, albo zaraz kogoś pytam o co w danym fragmencie chodzi, bo przecież ja nie mogę wiedzieć lepiej…

 

Skoro już od tysięcy lat ludzie to analizują… nic nowego tam nie znajdę, lepiej czytać od razu z opracowaniami.

 

To wszystko do czasu. Gdy jeden z pastorów widząc moje postępowanie, które uznał jako brak uznania autorytetów, zacytował mi słowa z księgi Jeremiasza. Co prawda z mojej strony to inaczej wyglądało, myślałem, że jak na moje zdolności jestem ogromnie posłuszny wobec kogoś kto wie coś więcej… on jednak widział to zupełnie inaczej, i chcąc jakoś to skomentować przytoczył ten fragment:

 

(5): Tak mówi PAN: Przeklęty człowiek, który ufa człowiekowi i który czyni ciało swoim ramieniem, a od PANA odstępuje jego serce. [Uwspółcześniona Biblia Gdańska, Jr 17]

 

Zaskoczyło mnie, że takie słowa są w biblii. Bardzo mi się spodobały – idą po mojej linii patologicznej w której boję się autorytetów. I mimo że znałem już ten fragment to zagubienie w tym co i jak, kogo i jak słuchać… dochodziło i nadal czasem dochodzi do granic zenitu – bo trudno zauważyć jest, że to zdanie jest złożone i trudno zauważyć drugą jego część. Te pytania Jezusa, kto ma uszy niechaj słucha odnosiły się raczej napewno do mnie…

 

Jak załapać się na tą łódkę, na której będzie sternik który doprowadzi mnie do życia? Jak wiedzieć któremu sternikowi się poddać, który będzie chciał dla mnie życia? No i czy wogóle to pytanie ma sens? – skoro przeklęty jest człowiek polegający na człowieku, a wszystkie łódki jakie widzę są prowadzone przez ludzi? Czy nie lepiej załapać się na łódkę na której ludzie zgłupieją i poddadzą się mądrości Boga?

 

I tu odkrycie (myśl? doświadczenie?) z biegiem czasu zaświtało… a może istnieje łódka prowadzona przez głowę tego kościoła, czyli przez Jezusa Chrystusa?

Jeśli znajdę osobą wierzącą, która jest jak Jezus Chrystus, w myśl że “starczy jak uczeń będzie jak mistrz Jego”, będę wiedział że to ta łódka… dopóki nie znalazłem poszukiwania trwają. Na każdej nowej zakupionej bibli (nowe tłumaczenie, może będzie nowe objawienie…?), umieszczam mniej więcej taką frazę: “dopóki nie będę jak Jezus nie przestanę szukać”.  W trakcie tych poszukiwań, odsłania się przede mną coś co mógłbym nazwać prawdziwym kościołem Jezusa Chrystusa, organizacja która istnieje a jakby nie istniała, świat prawdziwego kościoła, który funkcjonuje, mimo tego że każde praktycznie każde nasze umysłowe ludzkie działanie mu ze wszelkiej mocy przeciwdziała. Każda chwila przebywania w tym kościele, każda chwila budowania tego kościoła jest cudem jakiego nie da się kupić za żadne pieniądze… To nawet nie są te kategorie, to coś jak rodzić się na nowo w czymś co jest nowym światem, zwą to Królestwem Bożym, dla mnie to dom w którym czuje się w końcu, że mam święty spokój. Ale spokoju ludzkiego to nie przypomina, wszystko jest w ruchu, wszystko się rusza, wiatr wieje tam gdzie chce… rozwiewa na spokojnie wszystkie mury, krusząc je mocą miłości. 

CDN